I
W domu moich dziadków, który już nie jest takim, jakim go zapamiętałem z dzieciństwa, stoi maszyna do szycia. Zarówno dom jak i dziadków takich nie zapamiętałem. Jedna z tych wielkich, kolubryniastych maszyn, prawdopodobnie firmy Łucznik, albo inny Singer, które chowają się w drewnianym stole. Nie umiałbym pewnie podać jej specyfikacji, numerów seryjnych, ani wymiarów, ale wiem, że była duża. Duży stół z żeliwnym pedałem i kołem. Dwie szufladki i rozmiar, który dla mnie jako dziecka, był imponujący. Dziś zmalała, drewno ściemniało jeszcze bardziej i znikła gdzieś w kuchni pod stosem koców, podręczników i starości.
To była moja miejscówka. Stół, gdy maszyna była schowana do środka, nie służył zupełnie do niczego. Tylko kilka razy widziałem jak dziadek wyciągał z bebechów tego Łucznika, albo innego Singera, jakby wyciągał Jonasza z brzucha wieloryba. Kiedyś stała w dużym pokoju pod kaloryferem. Pokoju, którego nigdy nie nazwałbym salonem. Jako dziecko, a potem długo jeszcze, gdy przyjeżdżałem na święta, siadałem na tej maszynie i opierałem nogi o ten kaloryfer. Pozycje leżąca z książką w ręku. Z poduszką pod głową do oglądania telewizji, w pozie skulonej. Oparty o ścianę i rurę grzewcza. Moje siadania tam były różne. Ale to było moje miejsce. W szufladki były pochowane chusteczki do smarkania, które dla mnie alergika stanowiły podstawowe wyposażenie rzeczonej maszyny, tego stołu z jego szufladkami. Chustki najpierw te wielorazowe, materiałowe, które zawsze wyciągałem z wielkiej szafy, potem już tylko kolejne opakowania jednorazowych chusteczek higienicznych. Po przyjeździe odkładałem tam swoje rzeczy, głównie stosy książek, które miały mi starczyć podczas całego pobytu.
Jeśli maszyna stałaby tam, gdzie stała, pewnie nadal bym na nią wskakiwał, mościł się próbował złożyć się tak, żeby ją sobie przysposobić. Obecnie stoi w kuchni, prosto z sieni wchodzi się na nią i tam po prostu jest. Dziś także odkładam tam czapkę z daszkiem, plecak, rękawiczki. Moje rzeczy, które pod naporem masy pozostawionej spadają i już tam nie przynależą tak jak kiedyś. Wywędrowują do pokoju ciotki, do dużego pokoju, na fotele, łóżka i spalniki. Na wielkim żeliwnym pedale, leża jakieś koce swetry, w których połach babcia czasem szuka agrafki.
II
Mała maszyna do szycia, w moim pokoju, stała koło mojego biurka. Schowana sztywny pokrowiec w kolorze kawy z mlekiem – bardziej w szary beż. Jak foka, która weszła do bryły o kształcie trapezu. Stała tam i stała i zaczęła służyć jako podnóżek. Teraz pewnie gdzieś jest na strychu w domu dziadków. Mama do dziś opowiada, że była taka, działała, może jeszcze działa, uszyła na niej zasłony do dużego pokoju. Dziadziuś upiera się, że działa i że jest, pewnie tylko zapięcie od walizki się nie dopina, pewnie trzeba by wymienić igłę jeśli się złamała, naprawić jeśli jednak nie działa. Pokrowiec na pewno jest wgięty od moich nóg. Do popsucia zapięcia się nie przyznaję.
III
Kupuje mi, w ramach prezentu, kurs szycia dla początkujących – pierwsze spotkanie z maszyną. Wspólnie widzieliśmy szkołę koło mojego domu i pomyślał, że skoro mnie to interesuje i z fascynacją tam zawsze zaglądam, to będzie to idealny prezent. Piękne szkolne okna od ulicy. Jak wielka pasmanteria z kolorowymi belami materiałów, przybornikami i kursantami siedzącymi przy stołach. Marcin mówi, że taki kurs nie zajmuje miejsca w mieszkaniu. Mama mówi, że pewnie wdałem się w dziadziusia, że to są rzeczy, które warto wiedzieć i znać. Umieć sobie poradzić w życiu. Dziadziuś mówi, że on wszystko umiał na tym swoim Jonaszu, i że pewnie się w niego wdałem. Teraz tylko jak przewieźć maszynę fokę. Kiedyś chciałbym, by w moim domu znalazło się też miejsce dla tego Singera, choć to pewnie jest Łucznik. Maszyna już jednak zajmuje miejsce. Sam, w ramach kursu, nauczyłem się jak wszyć wypustkę, lamówkę i zrobić szew jeansowy, francuski i szew bieliźniany.
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…